środa, 10 września 2008

Los Loveros

Bardzo stary artykuł, który wiele lat temu znalazłem w "Magazynie Muzycznym Jazz" z 1990 r.
***

Maksymilian Biedrzycki
"I like it czyli Los Loveros"
(MAGAZYN MUZYCZNY JAZZ, 1/1990 (371))

Słuchając muzyki z walkmana, wszedłem do ciemnej klatki. Długo szukałem kontaktu, macając ściany na całej długości. W zupełnej pustce dookoła muzyka osaczyła mnie ze zdwojona siłą. Powoli wpadałem w panikę, poddając się narastającemu uczuciu lęku... W końcu ktoś na górze zapalił światło, a ja zdałem sobie sprawę, że przez chwilę przebywałem w zupełnie innym świecie. Takie było moje pierwsze spotkanie z muzyką zespołu LOS LOVEROS.

Powstali we Wrocławiu kilka lat temu, mniejsza o dokładnośc. Przed trzema miesiącami przyjechali do Warszawy, bo rodzinne miasto przestało stymulować. Ktoś, kto patrzy na ten krok "z zewnątrz", może go nazwać wycieczką w nieznane lub podcięciem własnych żył. Zerwanie z Wrocławiem jest bowiem definitywne dla każdego z Loverosów. Zostawili rodziny, czyli żony i dzieci, zostawili napisaną przez siebie historię zespołu. Decyzja o wyjeździe zapadła niespodziewanie, chcociaż przygotowywali się do niej przez dobre kilka miesięcy. Ostatnie słowo należało do niekwestionowanego lidera grupy, Zbyszka Sawickiego: Zbyt długo nakręcalismy się, by wyruszyć i z każdą chwilą było to coraz mniej realne. Któregoś dnia powiedziałem: Dosyć. Pakujemy rzeczy i jedziemy. Następnego ranka byliśmy w Warszawie.

Za sobą zostawili piekiełko rodzinnego miasta, gdzie wciąż ci sami ludzie organizują tzw. życie kulturalne, a na koncerty przychodzi już tylko stała brygada. Dwa lata czekali bezskutecznie na wydrukowanie porządnych plakatów. Nie znaleźli też nikogo, kto pomógłby im zaistnieć w kraju. Lokalna popularność i tytuł najlepszej grupy Wrocławia to zbyt mało, jak na apetyty Los Loveros. Potrzebne im było spojrzenie na siebie z innej strony, znalezienie się w obcym środowisku, gdzie opinie o granej przez nich muzyce nie będą zniekształcone dozgonną przyjaźnią. Tylko nieznajomych stać na pełen obiektywizm.

Trudno określić muzykę Los Loveros. Zresztą, w ich przypadku każde zaszufladkowanie szybko okazuje się kłamstwem. Kochankowie bowiem zmieniają partnerki jak rękawiczki, ale często wracają do starych miłości...

Zapytany o pierwsze muzyczne fascynacje, Zbyszek Sawicki bez wahania wymienia spotkanie z The Birthday Party. Muzyka Cave'a była dla niego prawdziwym wstrząsem, który wytrącił go z dotychczasowego życia i kazał pójść zupełnie inną drogą. Zamienił więc organy kościelne na gitarę basową, szukał też ludzi, "co gotowi są pójść za nim". Wybór padł na gitarzystę Karasia, perkusistę Kajtka i wokalistę Marka Wiśniewskiego.

Warszawa przyjęła Los Loveros chłodnymi oddechami klubu "Remont". Tam spędzili pierwsze trzy noce. Bezdomni, zaskoczeni, podzielili się na dwie grupy: jedni wynajęli kawalerkę, a Karaś z Kajtkiem taktycznie rozproszyli się po stolicy. Wymagała tego sytuacja i ich wewnętrzne upodobania: Zbyszek i Marek czują tzw. "powinowactwo duchowe i nie męczy ich przebywanie ze sobą 24 godziny na dobę". Karaś lubi domowe ciepełko, więc zadekował się u babci. Słynny perkusista Kajtek, dla odmiany, wiedzie bardzo punkowy żywot. Kiedyś, jeszcze we Wrocławiu, mieszkał na kilku metrach kwadratowych ze szczurem, a łazienkę stanowiły dwa wiaderka: jedno do mycia, drugie na potrzeby fizjologiczne. Teraz błąka się po akademiku, ale to mu bardzo odpowiada: darmowe zupy są w zasięgu ręki.

Los Loveros wypracowali charakterystyczne, łatwe do rozpoznania brzmienie. Nikt w kraju nie gra w ten sposób. Większość utworów zaczyna się od basu, który w rękach Sawickiego wyczynia niesamowite harce. Czesto jest on instrumentem melodycznym, a sekcję tworzy gitara prowadząca z perkusją. Do tego dochodzi pozaziemski, mocny głos Wiśniewskiego. Sawicki zadbał o to, by w muzyce Los Loveros było jak najwięcej kontrastów: koniec z graniem unisono. Zbyszek najczęściej przynosi na próby nowe pomysły, sugeruje rozwiązania aranżacyjne, ale bez dyktatury. Każdy z muzyków dodaje zawsze coś swojego i chyba dlatego muzyka Loverosów jest trójwymiarowa, odzwierciedla różnice temperamentów ludzi tworzących ten zespół.

Pierwsze tygodnie w Warszawie okazały się nadzwyczaj udane. Zaowocowały koncertowymi i płytowymi propozycjami. Wiele z nich by nie zapeszyc, okrytych jest na razie tajemnicą. Zaproszono ich do "Trójki" na nagranie kilku utworów, rozpoczęli próby w Remoncie, a także zwiedzili wiele nocnych lokali. Plany mają konkretne, a Warszawa nie jest ostatnim przystankiem na ich drodze. Chcemy, mówi Zbyszek Sawicki, by była odskocznią, by zostawić tu po sobie ślad, a potem... Potem czeka Londyn i krótka trasa koncertowa z zespołem No Corridor. Bilety lotnicze zarezerwowali na 15 lipca. Wyjadą w ramach tzw. wymiany kulturalnej miedzy Polską a Wielką Brytanią dzięki pomocy British Institute i PSJ, który zaopiekował się nimi zaraz po przyjeździe do stolicy. Zapewnił im adwokata, opiekę prawną, przejął wszelkie techniczne sprawy związane z działalnością zespołu. Sawicki komentuje: Współpraca z PSJ to szansa, byśmy zobaczyli Londyn o czasie. Mamy, delikatnie mówiąc, różne fizjonomie oraz nieuregulowany stosunek do służby wojskowej. Wątpię, by czterech takich ludzi, w jednym czasie, otrzymało paszporty i wizy.

Termin odlotu specjalnie przesunęli w "bezpieczną" przyszłość. Niestraszne im teraz długie oczekiwanie w kolejce po dokumenty.

Oprócz koncertów, chcą w Londynie wejść do studia. Materiał na maxi-singiel z muzyką filmową nagrali już dawno. Zbyszek wyraźnie się ożywia, włączając odpowiednią kasetę: Scenariusz napisał nasz kolega z Łodzi. Tematem jest narkomania, a chcemy pokazać ten problem w zupełnie inny sposób, co sugeruje tytułowy utwór "I like it".

Nagrania, choć zrealizowane w nieprofesjonalnym studiu, przyciągają już po pierwszych taktach muzyki. To zupełnie nowe oblicze Los Loveros. Zbyszek Sawicki obsługuje swój ulubiony instrument, klawisze, a całość nie brzmi tak drapieżnie jak utwory koncertowe. Zespół prezentuje zatem dwie twarze, a każda wydaje się być prawdziwą i naturalną...

Którą warto zapamiętać? Los Loveros stawiają na obie. Przed wyjazdem do Londynu chcą nagrać dwie płyty, jedną w studiu, drugą na żywo. pociągają ich tak różne od siebie działania. Studio to przecież wyważenie, zaplanowanie wszystkiego bez miejsca na improwizacje, a raczej niedokładność. Sawicki widzi to tak: Jeśli zdecydujemy, że w pewnym momencie ma upaść kropelka, to upadnie dokładnie jedna i będzie wyraźnie słyszalna. Koncertu nie da się zagrać w ten sposób, tam panuje żywioł i totalna destrukcja. Zbyszka nazwano kiedyś zdegenerowanym pedantem. Chyba nie bez racji.

Menażer Los Loveros, osiemnastoletni Sebastian, nie jest jeszcze profesjonalistą, ale ma dużo chęci i dynamizmu. Dlatego o zespole mówi się często, coraz więcej ludzi uwikłanych jest w losy grupy. Nazwa "kapela niezależna" to dla Loverosów puste dźwięki. Udzielają wywiadów Rozgłośni Harcerskiej, śpiewają w radiu, nigdy nie utożsamiali się z rockowym podziemiem. Zbyszek otwarcie przyznaje, że chciałby na muzyce zarabiać i kupić sobie wielki samochód ze skrzydełkami: Nie tęskinimy za sukcesem komercyjnym, za pierwszym miejscem na listach przebojów. Nasza muzyka, podobnie jak niegdyś działania The Birthday Party, ma charakter elitarny i nigdy nie będzie podobać się słodkim idiotkom. Najważniejsze jest przecież to, co i jak się gra, a nie deklaracje bez pokrycia. Ludzie, którzy chcą przez całe życie muzykować w piwnicy, są po prostu śmieszni. Loverosi nie wdają się w żadne układy, najprostszą drogą zmierzają do celu, co przysparza im wielu wrogów ale i wielu przyjaciół. Pierwsi chętnie okrzyknęli by ich psychopatami, zboczeńcami i degeneratami. Drudzy przez palce patrzą na prowokacje muzyków. Sami o sobie śpiewają: Ekscentrycy to my. Żeby bunt wypadł autentycznie, nie można bać się własnych myśli. Jak zapewniają, nie są narkomanami, choć według nich penetracje zaswiatów moga być twórcze. Oczywiście, dopóki nie bierze się prochów każdego dnia i z przymusem... Loverosi nie stronią od alkoholu, ale nawet wtedy, kiedy wydają się być "poza kontrolą", panują nad muzyką i dramaturgią koncertów. Wtedy o wszystkim decyduje współpraca woklaisty z basistą, bowiem słuchają siebie ze szczególną uwagą i to oni decydują o rozłożeniu napięcia, o przyspieszeniu lub zwolnieniu tempa.

Radośni pesymiści w życiu, nie zmieniają poglądów na scenie. Teksty angielskie pisze ich Wielki Przyjaciel, który doskonale włada obcym językiem. Przychodzi na próby i za pomoca butelki wina wprowadza się w odpowiedni nastrój. Wtedy wiersze płyną od ręki same z siebie, a ukryte źródło to czujne serce, jak mawiał pewien irlandzki poeta, który szukał absolutu. Słowa polskie wybiera Zbyszek Sawicki, zgłębiając w poszukiwaniu odpowiedznich zwrotów tomiki z ojczystą poezją.

Dziwne, że tak różnie ukształtowani ludzie mogą działać wspólnie. Zasługa to chyba Sawickiego, który przewodzi grupie we wszystkich jej poczynaniach. Do dzisiaj fascynuje go Bach: Według mnie to najwspanialszy basista wszechczasów. Jego kontrapunkt jest majstersztykiem i wszyscy czerpią z tego nawet dzisiaj. Zbyszek poświęcił muzyce wszystko. Kiedy potrzebne były pieniądze na zakup sprzętu, sprzedał nawet samochód. Z tej drogi nie ma już odwrotu. Wiśniewskiego Bóg obdarzył nie tylko uśmiechem Nicholsona, ale także wspaniałym głosem. Śpiewa bez wysiłku, naturalnie.. Ten, kto słyszał The Swans, wie, o co mi chodzi. Gitarzysta Bufnal stoi przed trudnym wyborem. Po latach starań dostał się do wymarzonej szkoły plastycznej. Granie z rękami umazanymi farba to trudna sztuka. Musi więc, jak pozostali, dokonać wyboru. Do namysłu zostawiono mu jeden semestr... Schizoidalny gitarzysta Karaś też podporządkował wszystko muzyce. Zrezygnował z posady... przedszkolanki. Kiedy odchodził, dzieci, które bardzo Karasia kochały, popłakały się z nieszczęścia. Ale dość sentymentalnych wtrętów.

Loverosi zostawili we Wrocławiu domy. Żony tęsknią i kochają. Sawicki wątpi, by można pogodzić te dwie sprawy: dom z rock and rollem. Miles Davis powiedziałkiedyś: Nie podaję ręki muzykom, którzy maja żony.... A Zbyszek Sawicki jest maksymalistą. Na piątym roku rzucił studia. Miał do wyboru: albo będzie kiepskim inżynierem i średnim muzykiem, albo przynajmniej jedną z tych rzeczy wybierze i udoskonali. Czy dopuszcza do siebie myśl o porazce? Nie. Loverosi są pewni własnej wartości i nie ma to nic wspólnego z bezmyślnym zarozumialstwem. Zbyszek dodaje: Nawet jeśli nasza wyprawa miałaby zakończyć się w rynsztoku, to zawsze ruszymy z miejsca, w którym teraz jesteśmy. A coś takiego wzbogaca i uczy innego postrzegania świata.

Na razie wszystkie atuty trzymają w swoich rękach.